niedziela, 24 lipca 2016

Kolejne kilka słów wyjaśnienia

Hey, hi, hello, cześć i czołem!

Zanim zlinczujecie mnie za tak długą nieobecność, łamanie własnych obietnic powrotu do blogów i pisania, i ponowne zawieszenie bloga, musicie wiedzieć, że nie mam w sumie żadnego wyjaśnienia. Mogłabym z tego miejsca próbować się tłumaczyć, wymyślać usprawiedliwienia i próbować być choć odrobinę mniej być sobą, sobą, która nagminnie rozczarowuje wszystkich wokół, ale chcę być względem Was uczciwa. O ile, oczywiście, ktokolwiek tutaj jeszcze jest, w co szczerze wątpię, bo po ponad półtorej roku nieaktywności, sama osobiście przestałabym się łudzić i usunęłabym bloga z obserwowanych.
Chciałabym, by ten post był maksymalnie szczery, szczery w najgłębszym tego słowa znaczeniu, więc może zacznę od początku.

Blog Hope Never Dies powstał tylko i wyłącznie w celach zaliczeniowych – miałam do zrobienia zadanie na informatykę, tyle w temacie. Ale jako, że bloga Vero zaczęłam czytać o wiele wcześniej, a przez nią trafiłam też do Koniowatej i miałam zdecydowanie zbyt wybujałą wyobraźnie, stwierdziłam, że chcę być jak one. Chcę być twórcza, kreatywna, chcę inspirować ludzi. Chcę pisać.
Hope Never Dies zmieniło się z czasem na Joy And Sadness Of Life. Nie wiem co miałam w głowie gdy jako dwunasto- czy trzynastolatka zaczęłam pisać niezbyt ambitne opowiadanie, na temat, na który nie miałam bladego pojęcia, bo moja przygoda z jeździectwem dopiero się wtedy zaczynała. Od dłuższego już czasu pytam sama siebie o czym ja właściwie myślałam, gdy zakładałam kolejne blogi o tej samej tematyce, odkładając moje początkowe opowiadanie w kąt, bo straciłam na nie pomysł. Do takiego stopnia, że musiałam wykorzystywać kreatywność obcych ludzi, podsyłaną mi czasem w mailach.

Jeżdżę już dobrych pięć lat, z krótkimi, kryzysowymi przerwami; trzeci rok z rzędu byłam na obozie jeździeckim. Po każdym przeżywam dokładnie to samo. Smutek, rozczarowanie, tęsknotę za tym co się skończyło i przede wszystkim: ogromny niedosyt.
Chciałam zacząć jeździć regularnie, chciałam do tego wrócić. Postanowiłam to sobie w dniu wyjazdu z ośrodka, w którym tym roku spędziłam wakacje. Obiecałam sobie, że się zepnę, że dam radę, że się nie poddam. I wszystko poszło w pizdu, w dniu, w którym się dowiedziałam, że właściwie nie mam gdzie teraz jeździć bo sytuacja w każdej, z trzech stajni, w których okazjonalnie bywałam, się zmieniła.
Doszłam do wniosku, że może to znak, że powinnam to skończyć. Od dłuższego czasu nic mi już nie wychodzi tak czy siak, jestem beznadziejna we wszystkim co robię i ogólnie po co wydawać pieniądze, na coś, co owszem nawet sprawia mi przyjemność, ale w czym jestem słaba? Czy ktoś przy zdrowych zmysłach ciągnąłby coś, co wyraźnie nie ma sensu?

Dzisiaj weszłam na bloga i się popłakałam. Kolejna rzecz, która przypomina mi o moich nieudolnych próbach osiągnięcia czegoś i porażkach. Kolejna klapa. Przepraszam wszystkich, których zawiodłam. Na pocieszenie powiem, że siebie też. Chyba nawet bardziej niż Was.

Nie wiem właściwie jaki jest cel tej notki. Stwierdziłam po prostu, że trochę brakuje mi pisania, więc coś naskrobię. Czy przyniosło mi to jakąkolwiek ulgę? Czy w czymś pomogło? Średnio. Choć z drugiej strony, nie jestem pewna. Nie wiem.

Naprawdę chciałam pisać. Choć raz w całym swoim dotychczasowym życiu chciałam doprowadzić coś od początku do końca, całkowicie po mojej myśli, a potem patrzeć na swoje dzieło, jak dumna matka na dziecko. Ale nie jestem matką, a moje dzieło nie było, nie jest i nigdy nie będzie dzieckiem. W końcu nie istnieje. I pomimo moich szczerych prób i chęci, najprawdopodobniej nigdy nie powstanie.
Naprawdę chciałam pisać. Chciałam być twórcza i kreatywna. Inspirować ludzi. But then life happened.

Możecie potraktować to trochę jako pożegnanie. Nie wiem jeszcze do końca od czego, ale jeśli ktokolwiek przebrnął przez to całe, to dziękuję. Pewnie nie było warto, ale dla mnie to wiele znaczy. Nie było nawet tak ckliwie jak chciałam, żeby było. Chyba wyszłam z wprawy.

Dziękuję.

I chyba… Cześć?
A może tylko do zobaczenia.

Nikki.